Nad klify Stevns Klint na wschodzie duńskiej Zelandii przyjechaliśmy późnym popołudniem jednego z ostatnich dni lata. Samochód zostawiliśmy na końcu drogi w Højerup. Nieduży parking wyznaczono między dwoma tamtejszymi kościołami – nowym i starym. Sylwetka tego drugiego wyraźnie odcinała się na tle błękitnego nieba. Pogoda była przyjemna; choć cienie powoli zaczynały się wydłużać, słońce wciąż jeszcze wisiało wysoko, a od morza wiał zaskakująco ciepły wiatr.

Stevns Klint to ciągnący się przez piętnaście kilometrów pas kredowych klifów wznoszących się ponad cieśniną Sund. Ta biała, wysoka na kilkadziesiąt metrów i porośnięta gęstą roślinnością ściana skrywa w sobie tajemnicę. Jej dolne, starsze partie, ukształtowane w okresie późnej kredy, zawierają odciśnięte w kamieniu ślady niezwykle bogatego ekosystemu morskiego – miliony lat wystawione na widok publiczny.
Ich długie trwanie kończy się wyraźną czarną linią, przebiegającą poziomo przez całą długość klifów. To wąska warstwa skał o znacznie zwiększonej zawartości irydu. Ponieważ iryd jest pierwiastkiem rzadko występującym na Ziemi, jego obecność traktuje się często jako świadectwo zderzenia naszej planety z obiektem kosmicznym. Ciemna warstwa odciśnięta w bieli klifów Stevns Klint uznawana jest zaś za dowód, że to właśnie kosmiczna katastrofa była przyczyną poprzedniego wielkiego wymierania gatunków. Powyżej tej warstwy, znanej jako granica kreda-trzeciorzęd, skamieniałości wskazują na znacznie mniejszą bioróżnorodność, co zgadza się z założeniem, że pod koniec okresu kredy wyginęła większość istniejących gatunków – między innymi dinozaurów.

Stojący nad krawędzią klifów trzynastowieczny kościół w Højerup był miejscem innej, dużo późniejszej katastrofy. Według legendy jego budowniczym był stary szyper, który ledwie uszedł z życiem ze straszliwego sztormu, jaki rozpętał się u wybrzeży Danii. Świątynia miała być jego wotum dziękczynnym, wyrazem wdzięczności dla Boga za cudowne ocalenie. Ale morze nie dało za wygraną – nie mogąc dostać człowieka, ruszyło po jego dzieło. Rok po roku, centymetr po centymetrze, wgryzało się w ścianę klifów, powoli przesuwając jej krawędź w stronę murów kościoła. Po czterech stuleciach leżący przy kościele cmentarz zaczął się zapadać, ukazując mieszkańcom wioski spróchniałe deski trumien i bielejące jak kreda kości ich przodków. Kościół ostatecznie zamknięto i porzucono w 1910 roku, gdy nieopodal zbudowano nową świątynię.
Osiemnaście lat później, na oczach trzech przepływających nieopodal rybaków, do morza zeszło wielkie osuwisko, zabierając ze sobą całe prezbiterium starego kościoła. Wkrótce do Højerup ruszyły tłumy żądnych wrażeń gapiów – podobno w ciągu paru dni tę spokojną dotąd wioskę nawiedziło ponad czterdzieści tysięcy przyjezdnych. Z krawędzi klifu, z plaży albo z łodzi patrzyli na zrujnowany kościół i piętrzące się pod klifem rumowisko, wśród którego można było jeszcze dojrzeć rozbitą płytę ołtarza, potrzaskane nagrobki i ludzkie szczątki. Od tego czasu zbocze pod nietkniętą częścią starego kościoła zostało zabezpieczone, a w miejscu, gdzie kiedyś nawa świątyni łączyła się z prezbiterium, dziś znajdują się małe drewniane drzwi, wychodzące na spokojnie przenikający się błękit nieba i morza.

Spod murów starego kościoła poprowadzono wąską ścieżkę wiodącą na północ wzdłuż krawędzi klifów. Poszliśmy nią, słuchając, jak kilkadziesiąt metrów pod nami o białą kredową ścianę rozbijały się wody cieśniny Sund. Ścieżka przeciskała się przez gęste zarośla i tylko czasem między gałęziami otwierał się pełniejszy widok na wybrzeże. Byliśmy sami, nie licząc stada ptaków, które sunęło od strony pól i jaśniejącej w oddali latarni morskiej Stevns. Szliśmy tak jakiś czas, prawie się do siebie nie odzywając. Od morza wiał zaskakująco ciepły wiatr. Kiedy mieliśmy już zawracać, w prześwicie przed nami jeszcze raz pokazała się ściana klifu. Na jej szczycie stał człowiek; jego sylwetka wyraźnie odcinała się na tle błękitnego nieba.
Te trzy, obrysowane ciemnym konturem obrazy – kosmiczna katastrofa odciśnięta w skale, kościelne mury sforsowane przez morze , człowiek nad brzegiem klifu – zaczęły mi się dziwnie zlewać, składać w osobliwą całość. Nagle przypomniały mi się “Szlaki” Roberta Macfarlane’a i słowa, że “tylko jeden krok dzieli spacer od gawędy, a każda ścieżka coś nam opowiada”. Jeśli tak, pomyślałem, jeśli Macfarlane ma rację, to szlak brzegiem Stevns Klint jest bez wątpienia opowieścią o końcu.

Dodaj komentarz