O polowaniach na bizony. Head-Smashed-In Buffalo Jump (Kanada).

Było w tym coś hipnotycznego. Dalej, dalej, dalej: minuta po minucie, godzina po godzinie, przed nami ciągnęła się aż po horyzont wąska nitka drogi, a po obu jej stronach przesuwała się ogromna, pusta i płaska przestrzeń, wielki step, przerywany tylko czasem zabudowaniami anonimowych osad. Sprawdzimy potem na mapie ich niezapadające w pamięć nazwy: Stavely, Pulteney, Claresholm. I jeszcze inne, nic nieznaczące litery na jednolitym tle Wielkich Równin. Zatrzymać się tam, pośród tego napierającego ze wszystkich stron bezmiaru, to zgubić się bardziej, niż gdyby jechać gdziekolwiek, nawet bez mapy – byle jechać, byle się poruszać. Jakby tak mieć więcej czasu! Dać się wciągnąć tej kuszącej, wolnej przestrzeni, rozpędzić się, przejechać przez granicę Kanady do USA i dalej, dalej, dalej, przez Dakoty, Nebraskę, Kansas, Oklahomę, aż do Teksasu… Ale jutro już pora wracać. Wielkie Równiny możemy tylko musnąć, przemknąć po ich kanadyjskim marginesie.

W końcu skręcamy z głównej drogi na zachód. W oddali majaczą ciemne kształty Gór Skalistych, a już teraz teren staje się bardziej pofałdowany. To Porcupine Hills, pasmo niskich wzgórz i płaskowyżów w południowej Albercie. Linia horyzontu nagle się przybliża, robi się ciaśniejsza. Droga zaczyna się wić. Wreszcie dostrzegamy nasz cel: wysoki, stromy klif, schodzący z płaskowyżu ku Równinom, rozciągnięty na kilkaset metrów. Zostawiamy samochód na parkingu u jego podnóży i pieszo docieramy pod skalną ścianę klifu, w którą wbudowano ułożone piętrowo tarasy muzeum. Wita nas napis: Head-Smashed-In Buffalo Jump. I symbol przedstawiający stado bizonów spadających w przepaść.

Przed wejściem do muzeum zagaduje nas długowłosy mężczyzna o ciemnej karnacji, na oko po pięćdziesiątce. Pyta, skąd jesteśmy.

— From Poland? Dzień dobry! — mówi z uśmiechem po polsku. A potem, znów po angielsku, dodaje, że był kiedyś w Warszawie, ale że od tej pory więcej niż “Dzień dobry” już się po polsku nie nauczył, bo i nie miał od kogo – nieczęsto widuje tu Polaków. Tu, czyli w muzeum, którym się opiekuje.

— Dlatego tym bardziej cieszę się, że tu jesteście i możecie poznać historię mojego narodu. Śmiało, wejdźcie do środka!

A więc wchodzimy.

***

Pewien młody Piikani bardzo chciał zobaczyć polowanie na bizony z bliska. Był jednak wciąż zbyt niedoświadczony, żeby okryć się wilczą skórą i zaganiać, nie mówiąc już o odegraniu najbardziej zaszczytnej roli młodego bizona wabiącego stado. Ale wizja wielkiego polowania była zbyt silna, żeby mógł po prostu zostać z resztą plemienia. Tego dnia ukrył się pod nawisem w ścianie urwiska i czekał. Kryjówka okazała się jednak pułapką, a ciekawość doprowadziła go do zguby. Kiedy bizony runęły spoza krawędzi, ich wielkie cielska przygniotły młodego Piikani swoją masą. Później, gdy polowanie się skończyło, wojownicy plemienia znaleźli go leżącego u stóp urwiska ze zmiażdżoną głową. 

Tak mówi legenda Piikani, plemienia należącego do federacji Czarnych Stóp. Z legendy zrodziła się nazwa “Head-Smashed-In Buffalo Jump”, czyli “Bizoni Skok Zmiażdżonej Głowy”. Jest to jedno z najbardziej znanych urwisk przez stulecia wykorzystywanych przez Indian Wielkich Równin do polowań na bizony w różnych miejscach na przestrzeni rozciągającej się od południowej Kanady aż do Teksasu. Na całych Równinach archeolodzy doszukali się tysięcy takich formacji; prawdopodobnie drugie tyle wciąż czeka na ponowne odkrycie. Ale spośród nich wszystkich Head-Smashed-In jest być może najlepiej zachowane, najbardziej reprezentatywne, a nawet najbardziej wiekowe: najstarsze znalezione tu kości bizonów i ludzkie narzędzia liczą sobie prawie sześć tysięcy lat.

Staramy się wyobrazić sobie, jak to właściwie mogło wyglądać.

Na początku trzeba było przygotować teren ponad urwiskiem. To samo w sobie było już ogromnym wyzwaniem – bo jak za pomocą prostych rozwiązań sprawić, że setka bizonów ruszy ślepym pędem w jednym, bardzo konkretnym kierunku? Wykorzystywano w tym celu system naprowadzających torów, formowanych przez stopniowo schodzące się rzędy kamiennych kopców. Takie tory osiągały długość nawet kilku kilometrów, prowadząc z otwartych przestrzeni, wijąc się jak wielki lej wzdłuż niskich grzbietów i potoków, aż na skraj urwiska. Ich budowniczowie musieli wykazać się doskonałą znajomością topografii, być biegłymi inżynierami i organizatorami pracy zespołowej, a przede wszystkim posiadać niezwykle szczegółową wiedzę o bizonach, ich naturze i zachowaniach.

Ta ostatnia przejawiała się równie wyraźnie, gdy praca przygotowawcza była już skończona i zbliżała się pora polowania, a plemię musiało zwabić stado wewnątrz kamiennych torów. Stosowano wtedy połączenie wielu metod, niekiedy dość zaskakujących i nieoczywistych. Zachowały się na przykład źródła mówiące o Indianach, którzy ukradkiem podchodzili w pobliże stada, aby odprawić, jakby się mogło zdawać, rytualny taniec składający się z padów, podskoków i piruetów. Taniec ten miał jednak swoje uzasadnienie, wykorzystywał bowiem wrodzoną ciekawość bizonów, które, dostrzegając takich tancerzy, chętnie i z zainteresowaniem ruszały w ich kierunku. Poruszając się w ten szczególny sposób i dbając, aby ich zapach nie dotarł z wiatrem do stada, myśliwi powoli lecz sukcesywnie wiedli zwierzęta w stronę torów. Do nadawania kierunku, w którym poruszało się stado, wykorzystywano również ogień z małych, często przenośnych ognisk i pochodni, które łatwo było kontrolować i które dawały dużo dymu, wyzwalającego w bizonach odruch ucieczki i nadającego im pęd.

W całym przedsięwzięciu najbardziej istotną rolę odgrywali jednak zaganiacze – młodzi mężczyźni, biorący na siebie niebezpieczne i trudne zadanie faktycznego pokierowania stadem na ostatnim etapie polowania. Przebierali się oni w skóry wilków i innych zwierząt przemierzających prerie w ślad za bizonami. Po raz kolejny przejawiała się w tym niezwykła znajomość natury bizonów cechująca Indian Wielkich Równin – wiedzieli bowiem, że, poruszając się w stadzie, bizony pozwalają wilkom podchodzić do siebie nawet na bliskie dystanse (co znacznie ułatwiało zaganiaczom precyzyjne kierowanie ich w pożądaną stronę). Wilki, co prawda, były śmiertelnym zagrożeniem dla samotnych bizonów, ale nawet spora wataha nie poważyłaby się na zaatakowanie ich stada. 

Kiedy przebrani w skóry wilków i wysmarowani ich tłuszczem zaganiacze ruszali za stadem, plemię wiedziało, że zbliża się wielkie rozwiązanie, od którego zależało ich przetrwanie i dobrobyt w najbliższych miesiącach. Tak wiele mogło się teraz nie udać! Zaganiacze mogli zawieść lub zginąć pod kopytami bizonów; stado mogło się rozpierzchnąć lub minąć kamienne tory; a nawet wbiec pomiędzy nie, ale zbyt wolno i zatrzymać się na skraju urwiska. To wszystko oznaczałoby klęskę polowania i konieczność rozpoczęcia całego przedsięwzięcia od nowa.

Szanse na powodzenie w tym ostatnim, najważniejszym momencie, mógł zwiększyć jeszcze jeden śmiałek wybrany spośród członków plemienia. W odróżnieniu od pozostałych zaganiaczy, ten przywdziewał skórę młodego bizona, a zamiast zachodzić stado od tyłu lub od boku, wychodził mu naprzeciw. Doskonale imitując nie tylko wygląd zwierzęcia, ale również jego ruchy, zachowanie, a nawet odgłosy, młodzieniec stawał się wabikiem, któremu stado nie mogło się oprzeć. Bizony, jak krowy, są silnie przywiązane do swoich młodych, co Indianie Wielkich Równin wykorzystywali z bezlitosną finezją. Gdy tylko wabik dawał się zauważyć, wyczuć lub usłyszeć, stado ruszało jego śladem, stopniowo wkraczając między wciąż jeszcze szeroko rozsunięte kamienne tory. W zależności od różnych czynników, takich jak liczba zaganiaczy, warunki wietrzne, czy indywidualne cechy danego stada, cała operacja mogła trwać od kilku godzin do nawet kilku dni. A jednak – pułapka zaczynała się zamykać.

A więc widzimy, jak stado wchodzi między kamienne tory w ślad za ryzykującym życie chłopakiem przebranym za młodego bizona. Widzimy, jak tropem stada podążają myśliwi w strojach wilków. Widzimy, jak ich pobratymcy niosą ogień; czujemy, jak dym drażni nozdrza wielkich zwierząt. Jak stają się coraz bardziej niespokojne i czujne. Jak stopniowo przechodzą do biegu. Jak zrywają się do przodu, najpierw te idące na czele, później reszta stada. Jak biegną coraz szybciej i szybciej, byle biec, byle się poruszać: dalej, dalej, dalej, przez otwartą przestrzeń, wielki płaskowyż, wzdłuż rosnących ścian z kamiennych kopców, ścian, które robią się coraz wyższe i ciaśniejsze, tak ciasne, że zwierzęta wpadają na siebie i rozpychają, tratują się nawzajem, bo nie mogą się już wydostać, nie mogą się zatrzymać, bo ich pęd jest zbyt wielki, bo ta przestrzeń ich wciąga jak w ogromny lej, aż wreszcie docierają na skraj urwiska i spadają z niego całą masą wielkiego stada, dziesiątki, setki sztuk, lecą na zatracenie, rozbijając się o wystające skały, wśród ogromnego ryku, w brunatnej chmurze pyłu, lecą. Giną.

Te, które ocaleją, zostaną szybko dobite. Ich wielkie cielska będą wić się w wysokiej czarnej piramidzie spiętrzonej u stóp urwiska; wojownicy plemienia będą wdrapywać się na nią z włóczniami, nożami i łukami, a później z bronią palną, żeby dokończyć dzieła. Te, które zdołają zbiec mimo połamanych kończyn, będą wytropione. Rzeź, która nastąpi, nie będzie mieć w sobie nic osobistego – to kwestia przetrwania. Stado musi zginąć, żeby plemię mogło przetrwać. 

***

Po dobiciu ostatnich sztuk członkowie plemienia przystępowali do dzielenia zdobyczy. Było to wyzwanie równie wielkie jak samo polowanie – trzeba było obrobić, zakonserwować i przechować nawet kilkadziesiąt ton mięsa, z wykorzystaniem tylko najprostszych narzędzi. Niektóre organy, jak wątroba, nerki, żołądek, serce czy płuca, spożywano od razu, na surowo. Inne jednak, przy zachowaniu odpowiednich środków, mogły stać się dla plemienia źródłem pożywienia na wiele następnych miesięcy.

W pracy przy rozbiorze brała udział cała wspólnota. Należało działać jak najszybciej – skóra bizonów stanowi doskonałą izolację, przez co ich ciała pozostają ciepłe nawet długo po śmierci, a to sprzyja szybkiemu psuciu mięsa. W pierwszej kolejności cielska leżące na wielkim stosie pod ścianą urwiska trzeba było przeciągnąć i rozłożyć tak, aby łatwiej je było schłodzić. Później, za pomocą noży i grotów strzał, ściągano z nich skóry i otwierano jamy brzuszne. Te dwie czynności pozwalały na szybkie, wstępne zabezpieczenie dużych ilości mięsa przed zepsuciem. Zdjęte skóry rozciągano na ziemi i układano na nich wykrojone części. Następnie przeciągano lub przenoszono takie ładunki na otwarty teren poniżej klifu, gdzie rozbijano obóz i przystępowano do dalszej obróbki. To nie był jeszcze czas na świętowanie udanego polowania – przetworzenie zdobyczy zazwyczaj trwało całą noc (wyobrażamy sobie, jak unurzani w krwi i oblepieni pyłem członkowie plemienia metodycznie i w milczeniu pracują nad stertami mięsa i kości, oświetlanymi tylko przez blask rozpalonych ognisk, a wokół nich i ponad nimi rozciągają się ciemności stepu).

Mięso obrabiano na kilka sposobów. Podstawową metodą było suszenie wykrojonych plastrów poprzez wieszanie ich na słońcu i wietrze. Tak wysuszone mięso stawało się lżejsze, łatwiejsze do przechowywania, a przede wszystkim zdatne do spożycia przez długie miesiące. Innym sposobem było wędzenie w dymie ogniska, choć było to trudniejsze przez rozwiewające dym wiatry gnające przez Wielkie Równiny. Wysuszone i wędzone mięso smarowano później zachowanym tłuszczem lub szpikiem z kości, aby przywrócić mu część utraconego w procesie obróbki smaku (szpik był zresztą jednym z największych przysmaków pozyskiwanych z bizonów, często spożywanym jeszcze w trakcie pracy nad obróbką). Jeszcze innym sposobem przygotowania mięsa do spożycia było jego gotowanie w dołach wyłożonych bizonią skórą i wypełnionych wodą, którą doprowadzano do wrzenia przez umieszczanie w niej rozgrzanych w ogniskach kamieni.

Dla Indian Wielkich Równin bizony nie były tylko źródłem pożywienia – oprócz mięsa i tłuszczu cielska wielkich zwierząt zapewniały również materiały, z których przygotowywano narzędzia i inne przedmioty codziennego użytku, a które byłyby inaczej trudne do pozyskania na otwartych, bezdrzewnych przestrzeniach prerii. Z kości bizonów powstawały noże i rusztowania rozmaitych konstrukcji stawianych w obozach. Skóry przycinano i szyto z nich ubrania, torby i okrycia wigwamów. Wysuszone łajno bizonów stawało się zamiennikiem drewna, doskonale sprawdzającym się jako paliwo opałowe. Spreparowane ogony były używane jako łapki na muchy; z kopyt wytapiano substancję służącą za rodzaj kleju; rogi zamieniano w łyżki; z żył pleciono sznury, nici i cięciwy do łuków. Na ten czy inny sposób wykorzystywano większość materiałów wydobytych z ciał bizonów i to właśnie stąd pochodziła większa część tego, co członkowie plemienia jedli, nosili, czym pracowali i gdzie się chronili przed wiatrem i deszczem.

Plemię mogło przetrwać, bo stado zginęło.

***

W taki lub podobny sposób Indianie Wielkich Równin polowali na bizony przez tysiące lat. Polowań z wykorzystaniem klifów takich jak Head-Smashed-In Buffalo Jump zaprzestano dopiero w połowie XIX wieku, choć już wcześniej stawały się coraz rzadsze. Miało na to wpływ kilka czynników. Sama technika polowania zasadniczo zmieniła się, kiedy Indianie przejęli od białych kolonizatorów konie i broń palną. Od tej pory plemiona przemierzające Wielkie Równiny robiły to konno, co dawało dużo większą swobodę w trakcie polowania. Nie trzeba już było zabijać wielkich stad na raz; teraz wystarczyło co kilka dni wyśledzić parę sztuk i zastrzelić je na miejscu. Dzięki koniom można było też łatwo przewieźć rozebrane części ciała bizona; cały proces, do tej pory długotrwały, ryzykowny i trudny, stał się teraz dużo szybszy, pewniejszy i prostszy.

Ale wydarzyło się jeszcze coś – coś, co dla plemion Wielkich Równin musiało być niewyobrażalne. Bizony, które milionami przemierzały Równiny przez tysiące lat, zostały niemal doszczętnie wybite. Historia nie zna wielu innych przykładów tak kompletnych i masowych rzezi dokonanych na jednym gatunku przez inny gatunek. Być może bizonów było po prostu zbyt wiele i tym, którzy do nich strzelali, nie przeszło nawet przez myśl, że może ich zabraknąć. A strzelali kiedykolwiek i gdziekolwiek tylko je zobaczyli: pieszo, z grzbietu konia, z uchylonych okien i z dachów pociągów, które sunęły teraz przez Równiny, łącząc wybrzeża dwóch oceanów. Legendy Zachodu, takie jak Buffalo Bill i Dziki Bill Hickock, organizowały masowe polowania jako rodzaj sportu – wygrywał ten, kto zastrzelił najwięcej sztuk. Żołnierze armii USA traktowali wyżynanie bizonów jako sposób na zwalczanie Indian. Owszem, takie polowania dalej dostarczały mięsa i skór (te ostatnie znalazły doskonałe zastosowanie jako materiał na pasy do maszyn napędzających rewolucję przemysłową, zarówno w Ameryce, jak i Europie). Ale do historii przeszły też wspomnienia i fotografie obrazujące Równiny zasłane aż po horyzont stosami gnijących na słońcu ciał wielkich zwierząt, zostawionych tak, jak padły.

Rzeź, która się dokonała, nie była tylko dziełem białych – Indianie również się do niej przyczynili. Nowe możliwości polowania, zapewnione przez konie i broń palną, nie sprzyjały umiarowi. Indianie zabijali coraz więcej zwierząt, choć ich samych było coraz mniej. Zabijali też, żeby pozyskać skóry na handel z białymi. Ale spośród 3,700,000 bizonów zabitych w latach 1872-1874, z rąk Indian zginęło ich około 150,000. Resztę zgładzili biali. Kiedy zapytano generała Sheridana, bohatera Północy z czasów wojny secesyjnej i dowódcę wojsk USA w walkach z Indianami, czy nie należałoby zatrzymać tę rzeź z rąk białych Amerykanów, ten odpowiedział: “Niech zabijają, skórują i sprzedają, aż bizony zostaną wreszcie wybite, bo to jedyna droga do zaprowadzenia trwałego pokoju i postępu cywilizacji”.

W pierwszej połowie XIX wieku na Wielkich Równinach żyło od 30 do 60 milionów bizonów. Pod koniec tego samego wieku było ich nie więcej niż trzysta.

***

Kiedy wsiadamy do samochodu na parkingu pod klifem Head-Smashed-In, znad Gór Skalistych ciągną ciemne chmury, a wiatr niesie ze sobą chłód i zapach wczesnej jesieni. Ruszamy w kierunku, z którego wcześniej przyjechaliśmy – pustą drogą wijącą się wśród falujących, niskich wzgórz Porcupine Hills i w stronę otwartych przestrzeni Wielkich Równin.

Nagle w oddali po lewej stronie drogi dostrzegamy kilkanaście charakterystycznych ciemnych kształtów. Zatrzymujemy się na poboczu, obserwujemy. Po chwili dwie sylwetki – większa i mniejsza – odłączają się od grupy i zaczynają przemieszczać się w naszą stronę. Wyjmuję aparat. Kiedy dokręcam obiektyw, ten z dłuższą ogniskową, rozlega się cichy szczęk. Czekam jeszcze chwilę, po czym uchylam okno, celuję, strzelam. A potem odjeżdżamy.

Źródła:

Jack W. Brink – Imagining Head-Smashed-In. Aboriginal Buffalo Hunting on the Northern Plains.

Dee Brown – Bury My Heart at Wounded Knee

Gilbert King – Where the Buffalo No Longer Roamed

Materiały edukacyjne muzeum Head-Smashed-In

https://en.wikipedia.org/wiki/Buffalo_jump

Jedna odpowiedź do „O polowaniach na bizony. Head-Smashed-In Buffalo Jump (Kanada).”

  1. Awatar AK
    AK

    Moja pierwsza myśl: A to ci historia! Druga myśl: Muszę doczytać, bo nie miałam pojęcia! Trzecia myśl: To chyba będzie pierwszy komentarz!
    Dziękuje i czekam na więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *