Czego nie widać z doliny

Do doliny Chamonix wjeżdżamy późnym popołudniem. Jest początek lipca, upalne francuskie lato. Jedziemy z Genewy do Włoch, więc przez Francję mamy tylko przemknąć, ale nie możemy oprzeć się pokusie, żeby choć przez chwilę popatrzeć na Mont Blanc, spędzić wieczór i poranek u jego podnóży. W tym samym czasie ta nieracjonalna pokusa szukania tego, co najwyższe, największe, najpopularniejsze, przywodzi tu tysiące innych turystów i przez dobrą godzinę jak głupi jeździmy od kempingu do kempingu, szukając miejsca na nasze auto i namiot.

Udaje nam się je znaleźć na położonym na uboczu kempingu, z którego szczęśliwie rozpościera się widok na masyw Mont Blanc. Słońce za chwilę ma zniknąć za górami, więc wychodzimy szybko na otwartą polanę między namiotami i domkami kempingowymi, gdzie widok wydaje się najlepszy. Tam prędko przekonujemy się, że z głębokiej doliny Chamonix widać mniej niż myśleliśmy. Rozległy i zwalisty Mont Blanc wcale nie wygląda spektakularnie. Jego brunatne cielsko jedynie w wyższych partiach przykrywa śnieżna czapa, zaś sam wierzchołek prawdopodobnie jest z tej perspektywy niewidoczny. Wzrok przyciąga bardziej iglica Aiguille du Midi, zwieńczona wbitą w nią jak krzyż wieżą telekomunikacyjną. Szczyt to pojawia się, to znika między kłębiącymi się wokół białymi chmurami. Z tego miejsca doliny nie widać też skrytego gdzieś za Aiguille du Midi najdłuższego lodowca Francji – Mer de Glace.

Aiguille du Midi

Właśnie o Mer de Glace czytamy później, siedząc przy świetle latarek przed namiotem. W XVII wieku, w środku małej epoki lodowcowej, jęzor spływającego spod Mont Blanc lodowca sięgał niemal samego Chamonix. Przez kilka dekad leżące w jego pobliżu osady były regularnie niszczone przez nawał lodu niesionego przez Mer de Glace i sąsiednie lodowce. Kulminacja nastąpiła około roku 1643. Do Chamonix wyruszyła wtedy misja pod przywództwem Karola Augusta Salezego, późniejszego biskupa Genewy, której celem było odprawienie nad Mer de Glace egzorcyzmu, aby powstrzymać go od dalszej ekspansji. W obrzędzie uczestniczyły ponoć setki wiernych (wyobrażamy sobie, jak idą przez śnieg w długiej procesji, odziani w grube płaszcze i czapy, niosąc krzyże i święte obrazy, śpiewając i modląc się, a przed nimi rozciąga się trzeszczące morze lodu).

Bóg musiał wysłuchać parafian z Chamonix, bo w kolejnych latach Mer de Glace faktycznie zaczął się kurczyć. Po latach wrócił do swojej długości sprzed małej epoki lodowcowej – i wciąż się cofał. Dziś cofa się nadal, i to coraz szybciej. Na współczesnych zdjęciach porównanych z tymi sprzed stu lat wygląda jak amputowany kikut. Tylko w ciągu ostatnich trzydziestu lat stał się krótszy o około osiemset metrów. Pod koniec lat osiemdziesiątych turyści wjeżdżający kolejką linową ponad lodowiec wysiadali na stacji, z której po trzech wiodących w dół stopniach dochodziło się do koryta lodowca. Przez ostatnie lata lodowiec stracił tak wiele masy, że dziś stopni jest około sześciuset – wbite w skalną ścianę są jak widzialny znak tego, co niewidzialne.

Następnego dnia wstajemy o świcie. W dolinie chyba wszyscy jeszcze śpią. Jemy szybkie śniadanie i zaczynamy się przepakowywać – do bagażnika dachowego wrzucamy turystyczne ubrania, które nosiliśmy na trekkingach w Szwajcarii, a wyjmujemy lżejsze ciuchy czekające na słońce Toskanii. Ściągamy pranie suszące się na rozciągniętym od samochodu sznurku. Na telefony pobieramy mapy Włoch w wersji offline. Sprawdzamy prognozę pogody – znowu ma być upał. I wtedy przypomina mi się wiersz Małgorzaty Lebdy, poetki i biegaczki, otwierający jej tomik noszący tytuł – a jakże – “Mer de Glace”:

Karmienie psów

Ranki tu, w wilgotnej dolinie, są dobre, o końcu świata,
który trwa, przypominam sobie nieczęsto, są bowiem sprawy
ważniejsze: zażyć rano tabletkę euthyroxu, umieścić ćwiartkę
doxybactinu w pyszczku kota. I jeszcze: nakarmić psy,
opowiedzieć psom sen, wyprowadzić psy.

Ranki tu są dobre, spokojne, ciągną się do samej nocy.

Masyw Mont Blanc

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *